Po ciężkim dniu nic tak nie odpręża, jak widok ognia. Kocham mój kominek, to moja namiastka "wiejskości"...
W moim rodzinnym domu, w kuchni, stał piec kaflowy sięgający pasa - taka kuchenka na fajerki. Siadał przy nim dziadziuś i hajcował tak, aż w całej kuchni było cieplutko i miło. Na początku kafle były śnieżno białe (troszkę osmolone, ale jednak białe), poźniej ze względu na wiek, zostały zamienione na czekoladowy brąz. Góra pieca, zwana blachą, służyła do robienia przepysznych tostów oraz smażenia zielonek, czyli zielonych grzybów z blaszkami - gąski zielonki*. Nad blachą była półka, zwana przez domowników, szczególnie moją prabacię, murikiem**. Suszyły się na niej bułki. Jesienią, podczas wysypu grzybów, w dychówce (piekarniku) rozkładaliśmy pokrojone grzybki, które po wyschnięciu wędrowały do farszu na pierożki. Często lądowały tam również owoce sezonowe - jabłka, gruszki czy śliwki. Trudno było przejść obok i nie skosztować chociaż jednej. Dobrze, że dziadek siedział blisko, bo nie ostałyby się żadne suszone owoce na kompot wigilijny. Po łapkach nie bił, ale surowo spoglądał (gdy patrzyła babcia) i ukradkiem wkładał do kieszonki owocek.
Najcudowniejsze w tym piecu było ciepło, zupełnie inne niż to, które dają kaloryfery... jakieś takie "swojskie"... i ten trzask palonego drewna.
* Z zielonkami wiąże się ciekawa historia -> Pewnego dnia, po grzybobraniu, przyjechał do nas znajomy taty. Byliśmy w trakcie smażenia zielonek na blasze kuchni. Pan przyglądał się z niedowierzaniem, jak pałaszowaliśmy zielone grzyby (z blaszkami!). Był tak mocno zaniepokojony, że rano przyjechał sprawdzić, czy wszyscy otworzyli oczy. Wyjaśniając, tak, wszyscy mieli się świetnie :)
** Ciekawostka -> Moja prababcia trzymała (z nieznanych mi względów) baterie na tej półeczce, więc powiedzenie "Podej mi no te bateryjki, co leżą na muriku obok warzechy" było często słyszane. Goście otwierali buzie ze zdziwienia, co bawiło szczególnie prababcię. Dopytywali również o warząchew, czyli po prostu dużą łyżkę drewnianą lub chochlę.